Na mojej liście ścisła czołówka wśród najbardziej zagadkowych miejsc na świecie.
Tajemnicze kształty, wyryte w pustynno-górzystym krajobrazie południowego Peru rękami starożytnych cywilizacji. Przekraczające sto metrów długości wizerunki roślin i zwierząt, linie i figury geometryczne. Dobrze widoczne jedynie z powietrza, z samolotu, dlatego odkryte dopiero niecałe sto lat temu, pomimo iż najstarsze z nich od dwóch i pół tysiąca lat opierają się tutejszemu brutalnemu klimatowi.
Kto? Jak? Po co? Dlaczego? Czy pomagali kosmici?
Wciąż więcej jest pytań niż odpowiedzi.
Dlatego po kolei.
Geoglify z Nazca
Gdzieś pomiędzy miejscowościami Palpa i Nazca bus Peru Hop zatrzymuje się. Niewielki parking przy samej “autostradzie” Panamericana, właściwie szerokie utwardzone pobocze. Ciasna budka strażników pobierających opłaty za wstęp. Wyblakłe od słońca tablice objaśniające gdzie jesteśmy i dlaczego właściwie.
Jest też wieża widokowa, z imponującą panoramą okolicy i otaczających nas gór. Słońce chyli się ku zachodowi, nagrzane powietrze wypełnia atmosfera tajemnicy.

Dopiero z pewnej wysokości da się zauważyć sekret skrywany przez to miejsce. 80-metrowy geoglif – wizerunek drzewa, obok niego ropucha i jaszczurka. Zupełnie niewidoczne chwilę temu, z poziomu gruntu. Nagle wyłaniają się niemal przy samym parkingu, rzut kamieniem od nas, tuż obok, tak blisko.
Może nawet za blisko – z perspektywy przeciętej na pół Panamericaną jaszczurki. Lokalny przewodnik wyjaśnił mi później, że w połowie XX wieku rząd peruwiański bardziej interesowało ukończenie budowy strategicznej drogi, łączącej kilkanaście krajów od Alaski po Argentynę, niż troska o mało znany wówczas zabytek.





Geo…co?
Słowo geoglif, greckie (tak jak i hieroglif), oznacza rysunek, obrazek na ziemi.
Te tutaj stworzyły cywilizacje Paracas a później Nazca, mniej więcej między rokiem 500 przed naszą erą a 500 naszej ery, czyli na długo przed Inkami!
JAK ONI TO ZROBILI?
Banalnie prosto, sprytnie wykorzystując charakterystykę okolicznego terenu. Wzory powstały na ciągnącej się tu kilometrami pustyni, której powierzchnia składa się z dwóch warstw: wierzchnia to czerwono-brązowy od tlenków żelaza żwir, pod którym skrywa się jasna, szaro-żółta, wyraźnie kontrastująca gleba.
Paracas i Nazca “rysowali” więc, usuwając żwir i odkrywając spod spodu jasny piasek. Warstwa kamieni ma często zaledwie 10-15, czasem 30 cm głębokości i taką też głębokość ma większość geoglifów, co utrudnia czy wręcz uniemożliwia zobaczenie ich z poziomu gruntu.
I to się nie zniszczyło?
Konserwacją geoglifów zajmuje się tutejsza pogoda i klimat. Znajdują się w jednym z najbardziej suchych miejsc na Ziemi: trochę pada tu przez trzy miesiące, od stycznia do marca, później właściwie wcale. Strona climate-data.org dla Nazca prognozuje ZERO dni deszczowych od początku maja do końca września, a dla okolicznego Changuillo – zero od kwietnia do listopada.
Bogaty w żelazo wierzchni żwirowy płaszcz pustyni jest na tyle ciężki, że nie narusza go tutejszy słaby powiew wiatru. Zagłębienia odkrywające jasny piasek kondensują poranną wilgoć, a za dnia są wypiekane jak w piecu przez palące pustynne słońce, przez co powstaje wypalona na kształt gliny powłoka ochronna.
Zdarzają się malutkie trąbki powietrzne (widziałem!) które ponoć działają na geoglify jak naturalny odkurzacz, wysysając z wykopanych przed wiekami zagłębień niepożądane obiekty i oczyszczając ich powierzchnię.
Jesteśmy w słynnym Pierścieniu Ognia, zdarzają się tu więc i trzęsienia ziemi, ale nawet one nie są w stanie zaszkodzić starożytnym rysunkom na pustyni.
Nazca – miasteczko
Po wizycie na wieży ciekawość tego miejsca aż we mnie buzuje. Podjeżdżamy jeszcze kawałek do miasteczka Nazca, a potem robię hop off z busa Peru Hop i zostaję tu na kolejne dwie noce. Hotelik zarekomendowany przez Peru Hop uroczy, kameralny i prawie zupełnie pusty. Zaskoczył mnie też fakt, że z całego busa tylko ja tu wysiadałem i zostawałem na dłużej – reszta pędziła dalej na południe, w kierunku Arequipa i Puno, z których ja ostatecznie zrezygnowałem.

W hotelowym lobby właściwie najpierw wita mnie makieta okolicy i geoglifów, a dopiero potem biurko, recepcja i obsługa. Melduję się, odświeżam po podróży, porzucam plecak i ruszam na spacer po miasteczku – na pierwszy rzut oka zupełnie nieturystycznym. Życie płynie tu w typowo latynoskim tempie, spokojnie i leniwie. W każdym skrawku cienia ludzie kryją się przed palącym słońcem. Główną ulicą raz po raz suną fale samochodów, a w przerwach między nimi nastolatek na BMX-ie wyczynia akrobacje, wskakując z jezdni pod wysoki krawężnik. Na każdym kroku widać geoglify – od magnesów i breloczków w sklepach z pamiątkami, po malunki na ścianach i przystanki autobusowe.




Idę główną ulicą w kierunku Plaza de Armas – taką nazwę nosi główny plac każdego chyba miasta i miasteczka w krajach hiszpańskojęzycznych.
Nie mam daleko – to zaledwie kilkaset metrów od hotelu. Po drodze mijam pojedyncze kawiarnie i restauracje oraz niezliczone stoiska z akcesoriami do telefonów – mógłbym tu zaopatrzyć na resztę życia siebie i całą rodzinę w etui, ładowarki, kable itp. W jednym ze sklepów z pamiątkami moją uwagę przyciągają nietypowe zestawy do szachów, co znów wprawia mnie w zadumę nad tutejszą, inną niż europejska percepcją “odkrycia” Ameryki przez konkwistadorów.



Na samym Plaza de Armas mnóstwo ludzi. Kilkuletnie chłopaki gonią za piłką, obok paru innych śmiga na hulajnogach. Trochę starsze dziewczyny grają w siatkówkę (chociaż też piłką “do nogi”). W centrum placu jak na mównicy, bardzo niezadowolona pani wykrzykuje swoje racje, spacerując przy tym jak tygrys w klatce – kilka kroków przed siebie i zwrot. Nie porywa jednak za sobą tłumów. Może rzeczywiście okres politycznych niepokojów Peru ma już za sobą.
Następnego ranka wstaję przed budzikiem, gotowy na nadchodzącą przygodę: widokowy przelot samolotem nad najsłynniejszymi geoglifami. Słowo “przygoda” nabiera zresztą dodatkowego znaczenia, kiedy o potwierdzonej dzień wcześniej z przewodnikiem Peru Hop godzinie nie pojawia się mój transport na lotnisko.
Po pół godzinie oczekiwania wyruszam tam pieszo, w międzyczasie odkrywając, że lot jest jednak o 11, a nie o 9:30. Dzięki spacerowi mam okazję zobaczyć inną część miasta. I niezły ubaw na widok miny strażnika przy szlabanie wjazdowym na teren lotniska. Mógł jeszcze nie widzieć turysty docierającego tam pieszo.
Całe lotnisko to właściwie jeden mały hangar w którym znajduje się hala przylotów i odlotów, odprawa i ważenie pasażerów (!); a wokół niego kilka straganów z pamiątkami i kawiarnia z lodami, z czego skrzętnie korzystam, skoro i tak czekam. Do maszyny odprowadza nas sam pilot, który przed startem musi jeszcze wykazać niemałe zdolności fotograficzne – wszyscy po kolei pasażerowie przekazują mu swoje telefony, z prośbą o pamiątkowe zdjęcie z awionetką. Wchodzimy na pokład, zajmując miejsca z góry przydzielone według wagi – mnie przypada fotel zaraz za plecami pilotów, tak blisko że ledwo mieszczę nogi. Trochę już w życiu polatałem, ale takim “przytulnym” maleństwem jeszcze nigdy.



Zupełnie jak w helikopterze zakładamy pokładowe słuchawki – przez które pilot będzie opowiadał o geoglifach na trasie – i po chwili jesteśmy gotowi do startu. Przelot przypomina rollercoaster: niewielki samolot tańczy w podmuchach wiatru, a my nieustannie kręcimy beczki nad geoglifami, raz w prawo, zaraz potem w lewo, sprawiedliwie dając szansę na “och!”, “ach!” i pamiątkowe zdjęcie turystom po obu stronach maszyny. Wszystko na wysokościach jakiś 600 metrów nad ziemią.











Pomimo pojedynczych wzmianek sięgających XVI wieku, geoglify Nazca były zupełnie nieznane aż do XX wieku i popularyzacji lotnictwa, a swoją dzisiejszą sławę zawdzięczają w dużej mierze trzem osobom.
Pierwszą z nich był lokalny archeolog Toribio Mejía Xesspe, który zauważył je podczas wycieczki górskiej w te okolice w 1927 roku, a później zabiegał o ich badania, m.in. podczas międzynarodowej konferencji antropologów w 1939.
Wyzwanie podjęła Niemka, Maria Reiche Grosse-Neumann. Mając 29 lat wyjechała do Peru do pracy, najpierw jako guwernantka i nauczycielka, by wkrótce zostać asystentką amerykańskiego historyka Paula Kosok, badającego starożytne systemy irygacyjne. Oboje zafascynowali się liniami Nazca od momentu przelotu nad okolicą w 1941 roku. Pani Maria dołączyła do zespołu naukowego Paula Kosok (ona oraz Richard P. Schaedel) i poświęciła tym badaniom resztę swojego życia.
Dziś znana jako “Dama pampy w Nazca” czy “Lady of the Lines”, wspominana w Peru z szacunkiem i sympatią. W dużej mierze dzięki jej wysiłkom, w 1994 roku geoglify Nazca zostały wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Trzecia postać, najbardziej kontrowersyjna, niewątpliwie również przysłużyła się dzisiejszej popularności Nazca. Erich von Däniken, szwajcarski pisarz i publicysta, zyskał sławę dzięki hipotezie o “starożytnych kosmitach” – wizytach na Ziemi istot pozaziemskich tysiące lat temu i ich wpływie na rozkwitające wówczas cywilizacje. Däniken, który sam miał okazję lecieć nad tajemniczymi geoglifami, w swojej książce z 1968 roku zatytułowanej “Chariots of the Gods?” (“Rydwany Bogów?” albo “Wspomnienia z przyszłości”) uznaje linie Nazca za specjalnie oznakowane… lądowiska dla statków kosmicznych.

Piramida
Jak przystało na miejsce zamieszkane od ponad dwóch tysięcy lat, Nazca to nie tylko geoglify na pustyni. Po locie, wciąż na lekko miękkich nogach, jeszcze tego samego popołudnia mam w planie kolejną wycieczkę, tym razem do… piramidy! Przewodnik, Carlos, zjawia się punktualnie o czasie. Tego dnia jestem jedynym turystą w jego grupie, dlatego zamiast zwyczajowego busika – przyjeżdża swoim prywatnym samochodem.
Krótko za granicami miasteczka kończy się asfalt. Gruntowa droga prowadzi wprost w pustynny krajobraz, przecina wyschnięte koryta dawnych strumieni. Mijamy pojedyncze zabudowania, czasem pola uprawne – głównie kukurydzy i awokado, niezbyt duże i wszystkie bez wyjątku sztucznie nawadniane. Carlos swobodnie mówi po angielsku, nie muszę się więc silić na mój wciąż ograniczony hiszpański. Opowiada o krajobrazie za oknem, o życiu w Nazca, o swoim ojcu który tymi drogami codziennie po kilkanaście kilometrów rowerem dojeżdżał do szkoły. Dziś dzieci mają wygodniej, zbiera je szkolny autobus.
Do pokonania mamy zaledwie dwadzieścia kilka kilometrów, co szutrową drogą przez pustynię zajmuje dobrych 45 minut. Wreszcie docieramy do Cahuachi – pozostałości po cywilizacji Paracas, panującej w okolicy około 800 do 100 roku przed naszą erą, czyli jeszcze przed ludem Nazca i na dłuuugo przed Inkami. Piramida okazuje się dosłownie ulepiona z błota czy też gliny, wypalonej w słońcu. Carlos opowiada, że jest częścią kompleksu świątyń – najwyższy kapłan stawał na jej szczycie, tak by wszyscy zgromadzeni poniżej mogli go widzieć i słyszeć. Trochę wieje grozą – prawdopodobnie w tym miejscu składano ofiary z ludzi. Mogły też odbywać się wyścigi o to, kto ofiarnej śmierci uniknie – u stóp piramidy znajduje się bowiem tajemniczy labirynt. O Paracas wciąż wiemy niewiele.
Cahuachi jest zresztą wciąż czynnym stanowiskiem archeologicznym. Znów mam szczęście: międzynarodowa grupa badaczy pod włoskim przewodnictwem już za miesiąc czy dwa kolejny raz zamknie to miejsce dla turystów, być może aby odkryć kolejny z budynków w kompleksie. Ten sam Włoch wraca tu od lat, systematycznie odkrywając sekrety skrywane przez peruwiańskie piramidy. Carlos wspomina, że gdy zaczynał jako przewodnik, miał tylko jeden budynek do pokazania turystom.




Droga powrotna. Wokół nas znów pustynia, a przed nami jeszcze jedna atrakcja – widoczny na zdjęciu poniżej biały szczyt to druga najwyższa… wydma na świecie! Cerro Blanco, czyli Białe Wzgórze, sięga 1 176 metrów od podnóża i 2 080 metrów nad poziomem morza. Nieśmiało skryte za innymi wzgórzami tworzy cudowny wprost krajobraz, gotowy kadr na pocztówki z podróży.

Nie ma wody na pustyni…
Następnego ranka znów spotykam Carlosa i ruszamy na kolejną wycieczkę. Pierwotnie miało być o 13, ale znów jestem jedynym załogantem, więc ustalamy że zaczniemy wcześniej żeby uniknąć największego upału. Co zresztą okazuje się świetną decyzją, bo kiedy docieramy na miejsce – nie ma tam nikogo więcej.
Tym razem jedziemy znacznie krócej: puquios, starożytne akwedukty Paracas, znajdują się bowiem zaraz za miastem. Carlos oprowadza mnie po systemie studni, połączonych ze sobą wodociągiem na dnie w tak przemyślny sposób, że grawitacja, wiatr i różnice ciśnień powodują zbieranie się tam gruntowej wody. Patrzę zatem na akwedukt równie stary jak rzymskie, wciąż działający! Na pustyni!
Oprócz samych studni puquios, w tym miejscu na prawdę nie brakuje smaczków. Przewodnik pokazuje mi geoglif na zboczu niedalekiego wzgórza, który ponoć jest “podróbką” – wizerunek pumy czy też kota wygląda nieco inaczej niż pozostałe, trochę nieudolnie, brak mu regularnych linii, podobno jest też znacznie młodszy. Wyjaśnia, że rosnące wokół drzewa warango były dla Paracas drogowskazem do wód gruntowych, wskazując właściwe miejsca do budowy akweduktów jak ten. Bardzo podoba mi się też zaśpiew jednego z tutejszych ptaków, brzmi jak połączenie żabiego kumkania ze słowem “wow!”. Posłuchajcie sami.







W drodze powrotnej do hotelu wychodzą na jaw ukryte motywy Carlosa do przesunięcia wycieczki na wcześniejszą godzinę. Dziś o 13 lokalna drużyna piłkarska gra domowy mecz. Pod stadionem powoli zaczynają zbierać się kibice, do których należy i mój przewodnik – fan piłki i tutejszy stadionowy wyjadacz. Mieszka niedaleko, po odstawieniu mnie do hotelu wybierał się prosto tam.
Druga liga peruwiańska. Brzmi jak coś dla mnie! Muszę tylko niczym Kopciuszek wybiec przed końcem, bo już o 14:30 zbiórka, a o 15 odjazd autobusu Peru Hop. Wracam więc pod stadion i kupuję dwa bilety. Chwilę czekam na powrót Carlosa. Wreszcie jest, wchodzimy. Kontrola biletów. Kontrola bezpieczeństwa? Nie wolno z plastikową butelką. Do plecaka mi nawet nie zajrzeli 🙂 Wchodzimy na trybuny – wysoko, prawie do najwyższego rzędu. Carlos wie co robi – tam chowamy się w cieniu skąpego zadaszenia. W czasie meczu dzieciaki z turystyczną lodóweczką sprzedają lody, a w przerwie mój przewodnik znika na chwilę i wraca z workiem pełnym empanadas, lokalnych sporych pierogów wypiekanych w piecu i jedzonych tu tak jak w Polsce kanapki. Na boisku walka, na trybunach piknik.





[ … ]
Około 14:45 Santos de Nazca kończą mecz i niestety przegrywają z przyjezdnym LLacuabamba 0:1, a ja docieram do hotelu po plecak i na miejsce zbiórki tuż obok. Jak się okazuje – dosłownie w ostatniej chwili, prawie mieli odjeżdżać beze mnie. Szczęśliwie pojawiłem się zanim zdecydowali się na tak drastyczne posunięcie.
Wciskam się na pokład wypełnionego już po brzegi busika i ruszam w trasę, która zajmie resztę dnia. Te same miejsca w odwrotnej kolejności: Huacachina, Paracas, późnym wieczorem Lima. Wciąż pod ogromnym wrażeniem tajemnic Nazca, przed spaniem wychodzę jeszcze na spacer po okolicy, rozprostować nogi po podróży. Przede mną kolejny rozdział peruwiańskiej przygody: lot do Cuzco, a stamtąd czterodniowa wyprawa przez góry do Machu Picchu!
Leave a Reply