Stolica Peru długo stawiała opór moim turystycznym (i blogowym) zapędom.
Pierwszy raz samolotem z Chile – wylądowałem po 20, w hostelu przed północą. O 4 nad ranem ruszałem dalej, autobusem Peru Hop w kierunku Nazca.
Tydzień później powrót na na półtora dnia i dwa noclegi – które przeciekły mi przez palce gdzieś między praniem i pakowaniem na Machu Picchu, blogowaniem, telefonem do rodzinki i spacerem po najbliższej tylko okolicy.
Trzecią wizytę w Limie musiałem więc wycisnąć na maxa jak cytrynę, zobaczyć jak najwięcej, znów w niecałe 36 godzin – od lądowania z Nazca o 14:45 do wylotu w kierunku Miami o północy kolejnego dnia (nocy?).
W drodze do centrum niezastąpiony Uber znów ratuje mnie przed negocjacjami z lotniskowymi taksówkarzami, wśród których w każdym chyba kraju i miejscu nie brakuje oszustów. Trzeci raz melduję się w tym samym hostelu, który zresztą gorąco polecam – w The Lighthouse Bed and Breakfast w dzielnicy Miraflores. Właściciel, Duncan, Anglik na obczyźnie, pokierował mnie i na krótki wieczorny spacer na kawę z widokiem na klify i ocean, i do pralni samoobsługowej, a nawet przechował mój bagaż na czas wyprawy do Machu Picchu (tam wybrałem się tylko z małym plecakiem, ograniczając kilogramy do dźwigania po górach).
Przemywam twarz, łapię aparat i ruszam w miasto. W kilka minut docieram na malecón, promenadę nad oceanem. Niebo zasnuwają stalowoszare chmury, a prześwietlające spod nich, chylące się ku zachodowi słońce mgliście wycina na horyzoncie kształt niedalekiej wyspy San Lorenzo.

Skręcam w lewo, kierując się wzdłuż brzegu na południe. Moją uwagę przyciąga budowla, której spodziewałbym się z pewnością w południowo-wschodniej Azji, ale raczej nie tutaj. Podchodzę bliżej i znajduję Parque Chino, czyli Park Chiński – a w nim pandy, smoki, posążki Buddy, widoczną z daleka maleńką pagodę i tłumy Peruwiańczyków robiących sobie zdjęcia i selfies na ich tle.




Rozglądam się, łapię kilka zdjęć i ruszam dalej – gdzieś, gdzie będzie można swobodnie oddychać i przejść. Malecón ciągnie się kilometrami: raz park i zieleń, raz ścieżka spacerowa, obok boiska, plac zabaw dla dzieci, zaraz znowu park, wybieg dla psów, skwer Vaclava Havla, Parque María Reiche (“dama linii Nazca“).
Wreszcie cel tego spaceru, miejsce gdzie odzywa się dusza żeglarza-amatora: latarnia morska w Parque Antonio Raimondi. Tym samym wyjaśniam zagadkę nazwy mojego hostelu – “The Lighthouse (B&B)” (czyli właśnie latarnia morska) – najkrótszą drogą to zaledwie 600 metrów stąd.


Nacieszam oczy widokiem oceanu, nasycam uszy szumem fal. Już jutro zamienię Pacyfik na Atlantyk, a w Miami z pewnością woda będzie taka sama ale inna. Dłuższą chwilę później ruszam dalej, wgłąb miasta, wzdłuż alei Malecón Balta w kierunku głównej ulicy Diagonal i parków: Kennedy’ego i 7. czerwca.

Park Kennedy’ego, jak chyba wszystkie parki, skwery i place jakie do tej pory widziałem w Ameryce Południowej, jest pełen ludzi. Jest niedziela, dzień się kończy, niebo ciemnieje, a w parku dosłownie tłumy. Zajęta każda ławeczka, każde miejsce gdzie można usiąść czy choćby przysiąść. Pełen przekrój wiekowy – dorośli, starsi, ale i dzieci biegają po trawie, uganiając się za kotami. Całym mnóstwem kotów zresztą, które, jak mniemam, mieszkają w tym parku i jak widzę, mają się świetnie, są rozbawione i dobrze dokarmione.



Spacerując po parku nie mogę uciec od jednej myśli: jutro o tej porze będę już w drodze na lotnisko, jedną nogą w samolocie do kolejnego kraju na trasie.
Humor poprawia mi pożegnalna kolacja, a po niej deser 🍺 – na który wracam w upatrzone wcześniej miejsce, krzyczące kolorowo-fuorescencyjnym wejściem: Lúpulo Draft Bar (lúpulo to po hiszpańsku chmiel) przy Avenida Larco, na rogu Parque 7 de Junio. W karcie spory wybór kraftowych piw, spośród których wybór pada na lokalną IPA o lekko cytrusowym posmaku. Chwilo, trwaj…


Dopijam piwo, wychodzę z baru i gdzieś z parku słyszę muzykę.
Wiedziony dźwiękiem, bez problemu odnajduję skąd dobiega.
Tańce i zabawa trwają w najlepsze, ale ja powoli zmierzam w kierunku hostelu. Przede mną pakowanie do samolotu, a jutro długi dzień, sporo kilometrów do przejścia, kolejna nocka w samolocie i nowe miejsce, nowe wrażenia. Po drodze spotykam jeszcze starych znajomych, tutaj chyba tortugas ninja? Street art ☑️.

Poniedziałek, 1. maja. Mimo wczesnej pory kawa już czeka na stole, a chwilę później pojawia się na nim ciepłe śniadanie. Duncan cierpliwie odpowiada na pytania jednej z turystek, żona czaruje w kuchni, kilkuletnia córka – dziecięcą ciekawością niemal codziennie zmieniających się gości-sąsiadów-turystów.
Mam cały dzień, więc dziś wszędzie idę pieszo. Nie tylko turystyczne miejsca, ale i spacer zwykłymi ulicami – wtedy można poczuć prawdziwy oddech miasta. Pierwszy cel do odwiedzenia: Huaca Pucllana, “Ruiny piramidy z niepalonych glinianych cegieł powstałej między 200 a 700 r. n.e.” (opis z Google Maps). Super! Na miejscu dowiaduję się jednak, że z okazji święta muzeum nieczynne. Sprawdzam. Pierwszego maja w Peru, tak jak w Polsce, obchodzą Święto Pracy. Pozostaje mi rzucić okiem i złapać obiektywem ile się da przez jedną z mniej zasłoniętych bram. Dalsza droga i tak prowadzi mnie wokół obiektu.


Zmierzam na północ ciągnącą się kilometrami aleją Avenida Arequipa, miejskim deptakiem pod palmami, raz po raz skręcając w sąsiednie uliczki żeby zobaczyć upatrzone wcześniej miejsca. Po Huaca Pucllana i zwykłych ulicach miasta, mój kolejny cel wygląda jak absurdalny żart miejskiego architekta, zupełnie z innej bajki, jak wklejony tam w Photoshopie. Budowla jakie dotychczas widziałem tylko dwa razy: w Billund i Windsorze. W obu przypadkach w Legolandzie.
Zamek Castillo Rospigliosi, zbudowany w 1929 roku przez spadkobierców włoskiej rodziny szlacheckiej, miał nawet gościć hiszpańskiego króla Alfonsa XIII.


Błąkając się po mieście “na azymut” natrafiam na kilka polskich akcentów. Pierwszy z nich to pomnik Papieża-Polaka Jana Pawła II. Nieco później trafiam pod Asociación Educativa Nicolás Copérnico, Stowarzyszenie Naukowe Mikołaja Kopernika; a wśród murali otaczających peruwiański Stadion Narodowy znajduję postać łudząco podobną do “naszego” Grzegorza Krychowiaka.
Międzynarodowe miasto! Park chiński, Vaclava Havla, Kennedy’ego, nawet “nasza” tutaj Maria Reiche to przecież z urodzenia Niemka, nie Peruwianka.
Jak widać, nie zabrakło również akcentów polskich. O wiedzy przeciętnego Peruwiańczyka o Polsce miałem się zresztą przekonać później tego dnia.
Plaza San Martin. Siadam na rozgrzanym murku pod pomnikiem, trawię obiad, wystawiam twarz do słońca, myślę o niczym. Na ziemię sprowadza mnie przechodzień, który zasiada obok i wystawia na poważną próbę mój hiszpański. Pyta skąd jestem, co robię w Peru, pyta o Polskę, rozbawia mnie do łez pytaniem “to ile tam u was trwa zima? 8 miesięcy?”. Opowiada o swoich własnych wyprawach po Peru, o okolicy z której pochodzi, o tajemniczych odkryciach archeologicznych w okolicach Nazca których jest fascynatem. Mija pewnie z godzina zanim postanawiam ruszyć dalej, w końcu mam jeszcze sporo do zobaczenia. Lekcja języka ☑️, motywacja do nauki 🔝, dla autorów Duolingo ✋🏻.




Kolejny mój cel: Plac Manco Capac. Miesiąc temu ominąłbym to miejsce z błogiej nieświadomości, dziś świetnie pamiętam z opowieści Pepe Galletas w drodze do Machu Picchu: Manco Capac to legendarny założyciel królewskiej dynastii Inków. Kolejne miejsce, gdzie w zasięgu wzroku nie mam drugiego białego człowieka. Lokalnych turystów za to nie brakuje, pod pomnikiem wciąż ktoś pozuje do zdjęć.


Następny przystanek to już Plaza de Armas, zwana także Plaza Mayor de Lima. Jedno z najważniejszych miejsc w mieście, uważane za jego kolebkę, znajduje się w historycznym centrum Limy. Wokół placu rozlokowane są najważniejsze budynki stolicy Peru: Palacio de Gobierno, czyli siedziba prezydenta i rządu, ratusz Palacio Municipal de Lima, katedra św. Jana wraz z przylegającym do niej pałacem arcybiskupim. Cały stołeczny splendor władzy przy jednym placu.






Z Plaza de Armas już tylko kilka kroków dzieli mnie od La Muralla, parku utworzonego w miejscu historycznej dzielnicy, zbudowanej w latach 1684-1687. Na miejscu można zobaczyć pozostałości ówczesnych zabudowań, fundamenty prostych domków składających się z pojedynczego pomieszczenia.
Obok pomnik Francisco Pizarro, który wywołuje u mnie mieszane uczucia. Jakoś trudno mi uwierzyć w autentyczną miłość Peruwiańczyków do hiszpańskiego najeźdźcy, jednego z konkwistadorów, którzy zdziesiątkowali lokalną ludność. Według danych Wikipedii, od roku 1520 do 1571 populacja Peru zmniejszyła się z około 10-12 milionów do mniej niż 3 mln i dalej kontynuowała trend spadkowy, a główną przyczyną śmierci były przywiezione z Europy choroby, w tym ospa.
Park La Muralla oferuje także piękny widok na niedaleką, niesamowicie kolorową dzielnicę miasta, ulokowaną na zboczu wzgórza Cerro San Cristóbal.



Ostatni punkt na mojej trasie po Limie to klasztor św. Franciszka, określany jako największy w całej Ameryce Łacińskiej. W porównaniu z zabudowaniami sąsiedniej La Muralla wprost poraża przepychem i bogactwem, kontrastując ostro z maleńkimi, prostymi domkami zbudowanymi ponad 100 lat później.
Obrazy, freski, mozaiki, witraże, ogromne przestrzenie i potężna zakonna biblioteka – jak przystało na ślubujących ubóstwo franciszkanów, klasztor opływa w niewyobrażalne dla ówczesnej ludności luksusy. Wszystko to ufundowane hojnymi datkami wiernych, płacących za możliwość pochówku “blisko Boga”, w znajdujących się pod klasztorem katakumbach.
Niestety w całym obiekcie obowiązuje bezwzględny zakaz fotografowania.
Kiedy kończę zwiedzanie i opuszczam klasztor słońce już zachodzi, a dzień chyli się ku końcowi. Wracam do mojego The Lighthouse B&B, odbieram plecak, dziękuję Duncanowi i jego rodzinie za gościnę i ruszam na lotnisko.
Dzięki za wszystko Peru, było cudownie! Teraz czas na kolejną przygodę!
Leave a Reply