13 godzin słońca dziennie

Po prawie półtora miesiąca intensywnego zwiedzania czas na chwilę odpoczynku. Dlatego kolejny przystanek na mojej trasie to Miami i półwysep Floryda w Stanach. Przede mną dwa tygodnie plażowania, opalania i słodkiego lenistwa nad oceanem. Warunki ku temu idealne, a tytułowe 13 godzin słońca wcale nie jest przesadą.
W dniu kiedy piszę tego posta słońce wschodzi o 6:34, a zachodzi o 20:04.

Oprócz nicnierobienia mam tu także kilka miejsc które chciałbym zobaczyć. Obiecałem sobie również, że w USA – relatywnie krótko przed powrotem do domu w Londynie – intensywniej wezmę się za poszukiwania nowej pracy. Widmo wizy wygasającej 4 tygodnie po zakończeniu wyprawy coraz realniej zagląda mi w oczy.

Miam(i) Beach – w tym miejscu dosłownie kolejka chętnych na pamiątkowe zdjęcie

No dobra, z tym słodkim lenistwem i nicnierobieniem trochę jednak przesadziłem. Zwykle na plaży wytrzymuję maksymalnie z godzinę leżenia plackiem, a potem zaczynam szukać bardziej aktywnego sposobu spędzenia czasu. Obojętnie czy będzie to spacer, bieganie, pływanie, siatkówka plażowa, bule/bocce – cokolwiek!

Tym razem idę jednak o krok dalej. Już pierwszego dnia, krótko po zameldowaniu w hostelu, znajduję na mapie lokalny skateshop i kieruję się tam w poszukiwaniu małej poręcznej deskorolki (penny board), która na kolejne dwa tygodnie stanie się moim podstawowym środkiem transportu po mieście. Wzdłuż plaży ciągnie się zresztą bulwar Miami Beach Ocean Walk, doskonałe miejsce na takie przejażdżki.
Deska musi być też na tyle mała, żeby po odkręceniu tracków (“zawieszenia”) oraz kółek zmieściła mi się do plecaka – w bagażu rejestrowym poleci ze mną do domu!

Nietypowa latarnia morska w South Pointe Park, jedno z odkryć z wypraw na desce

Oprócz deskorolki i spacerów po okolicy daję się też namówić na jeszcze jedno sportowe wyzwanie. Mój wuja, najwytrwalszy biegacz jakiego znam (na koncie ma kilkadziesiąt ukończonych maratonów!) przekonuje mnie do udziału w biegu charytatywnym Wings For Life World Run, który odbywa się w niedzielę 7 maja, pod koniec mojego pobytu w Miami.

Wyzwanie jest tym większe, że już od dobrych kilku lat nie biegam regularnie. Ostatnia przebieżka jaką mam na koncie miała miejsce… dokładnie rok wcześniej!
7 maja 2022, podczas krótkiej wizyty w Poznaniu, wybrałem się na rundkę wkoło jeziora Rusałka. Liczę jednak na to, że piesze wędrówki podczas tej podróży i pobyt na wysokości w czasie wyprawy do Machu Picchu zbudowały formę, która pozwoli mi przynajmniej przeżyć Wings For Life 😅.

Formuła biegu jest specyficzna: nie ma określonego dystansu, biegacze (ponad 200 tysięcy osób na całym świecie!) ruszają o tej samej porze, a 30 minut po nas rusza auto pościgowe, które z upływem czasu stopniowo przyspiesza. Kogo auto dogoni – dla tego wyścig się kończy. W zawodach można też uczestniczyć na dwa sposoby: w formie biegu masowego w wybranych miejscach na świecie (w Polsce – Poznań) lub samodzielnie, z aplikacją na telefon, w dowolnie wybranej lokalizacji.

Mój wynik i trasa w Wings For Life 2023 –
zrzut ekranu z aplikacji pomiarowej
Selfie po biegu – dobrze wyszło bo chyba nie widać po mnie zmęczenia 🤣

Sądnego dnia pokonuję łącznie ponad 14 kilometrów i choć moje tempo nie jest zawrotne – jak na kogoś kto w ogóle nie trenuje, chyba mogę być zadowolony! Trzeba też przyznać że dopisała mi pogoda – to jedyny dotychczas dzień, kiedy nie jest AŻ TAK gorąco, niebo zasnute jest chmurami, a podczas biegu schłodziło mnie nawet kilka kropel deszczu. I tylko ta butelka z piciem którą trzymam w ręce z każdym krokiem wydaje się coraz cięższa, mimo iż zawartości stopniowo ubywa.

Wieczorami, kiedy robi się nieco mniej gorąco a od morza wieje przyjemna bryza, często wybieram się na spacery po okolicy. Muszę przyznać że Miami to nie do końca miejsce dla mnie. Głośne, gwarne, tłumne, przepełnione ludźmi którzy ostentacyjnie obnoszą się czym tylko się da. Najlepiej drogimi autami, ale mam też wrażenie że im ktoś grubszy, głośniejszy i bardziej obwieszony złotem, tym bardziej jest z siebie zadowolony. Nie przeszkadza im nawet to że w całym tym fałszywym i sztucznym blichtrze nikt chyba specjalnie nie zwraca na nich uwagi.

Hej, hej, NBA! 🏀

Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce… miałem okazję być już w Stanach. Wówczas, w 2010 roku, była to moja pierwsza w życiu wyprawa poza Europę.
Dwa tygodnie w Chicago, w delegacji z pracy, w dodatku leciałem zupełnie sam. Popracowałem, pozwiedzałem, a po powrocie uświadomiłem sobie jeden błąd: byłem w USA, w mieście Bullsów, a nie poszedłem na mecz NBA! Karygodne!


A mistake repeated more than once is a decision.

– Paulo Coelho
 

Tym razem postanowiłem więc wyciągnąć naukę z tamtej podróży i terminarz NBA sprawdziłem już sporo przed przylotem. Pojawił się tylko jeden drobny problem:
od połowy kwietnia rozgrywki wkroczyły w decydującą fazę (playoffs), do której kwalifikują się tylko najlepsze drużyny i dalej grają w trybie pucharowym, gdzie przegrywający odpada. A Miami Heat – numer 8. tego sezonu – w pierwszym meczu grało z Milwaukee Bucks, czyli najlepszą drużyną konferencji wschodniej. Istniała więc spora szansa, że Miami odpadnie z rozgrywek i to dosłownie kilka dni zanim dotrę do USA. Na szczęście dla mnie Heat sprawili ogromną niespodziankę, ogrywając mistrza konferencji w stosunku 4-1.

Dzięki takiemu rozwojowi sytuacji, w sobotę 6. maja o 15:30 lokalnego czasu zasiadłem na trybunach Kaseya Center, na mecz numer 3 półfinałów konferencji, w którym gospodarze podejmowali New York Knicks.

Kaseya Center, sala widowiskowo-sportowa i arena dzisiejszego meczu NBA
Jeszcze tylko obowiązkowy hymn USA i zaczynamy!

Dla tych którzy nie oglądają NBA – warto wspomnieć, że taki mecz to nie tylko święto koszykówki, ale spektakularne wprost przedstawienie, od pierwszej do ostatniej minuty. W każdej przerwie w grze, czy to pomiędzy kwartami, czy kiedy jeden z trenerów poprosi o czas – natychmiast na parkiecie pojawiają się tancerki, prezenterzy, konkursy dla dzieci, wyrzutnie koszulek i wszelkie inne atrakcje. Wszystko byle tylko zapewnić widzom rozrywkę, dosłownie w każdej sekundzie.

Ogromny szacunek należy się za organizację tak dużej i ważnej imprezy. Pomimo prawie dwudziestu tysięcy ludzi na trybunach (19 927 osób) nie widziałem kolejek ani na wejściu – nawet na bramkach bezpieczeństwa, gdzie trzeba było opróżnić kieszenie i przejść przez detektor metalu – ani w klubowych sklepach, ani przy stanowiskach cateringowych. Wszystko wyskalowane tak, żeby każdy kibic wychodził zadowolony. No, o ile tylko drużyna gospodarzy wygra mecz 😉.

The Everglades 🐊

Kojarzycie taki filmik “forfiter” na Youtube, gdzie Polak w kajaku karmi kurczakiem krokodyla czy aligatora? Planując pierwszą wycieczkę poza miasto na Florydzie nie mogłem uciec od tego skojarzenia. Dla mnie jeszcze lepsza oryginału jest zresztą jedna z parodii, z genialną bluesową muzyką w wykonaniu CeZik-a:

W poniedziałek rano odbieram w Miami wynajęte auto, wymeldowuję się z hotelu i ruszam w kierunku bagien i mokradeł słynnego The Everglades. Na miejscu czeka na mnie Don, kajakarz-entuzjasta i lokalny przewodnik z kilkunastoletnim doświadczeniem. Do grupy dołączają jeszcze dwie pary, jedna z Chicago i druga z Holandii lub Belgii (sądząc po języku w jakim ze sobą rozmawiali) i po króciutkim instruktażu wodujemy nasze kajaki i ruszamy na spotkanie z przygodą.

Cała nasza grupa to 5 osób (ja za obiektywem) plus przewodnik (po lewej)
Część trasy płyniemy w tunelu przez las namorzynowy. Chwilami musimy odpychać się od wiszących nad wodą korzeni, bo na wiosłowanie brakuje miejsca
Wokół tylko błękit wody i nieba i zieleń roślin – cudowny relaks po gwarnym Miami

Słońce praży, żar leje się z nieba, a my powoli wiosłujemy przez kanały wodne, tunele i jeziora otoczone egzotyczną roślinnością. W okolicy królują drzewa namorzynowe – niesamowity wytwór natury. Ich korzenie zwisają w powietrzu wprost do słonej wody i według wyjaśnień Dona przewodnika, zawierają specjalne błony półprzepuszczalne wykorzystujące zjawisko odwróconej osmozy. Mówiąc prościej: korzenie odfiltrowują sól z morskiej wody, pozwalając drzewom przetrwać tam, gdzie inne rośliny nie są w stanie rosnąć.

W kajaku spędzam wspaniałe i bardzo relaksujące trzy godziny. Rozczarowuje mnie jednak fakt, że po drodze nie spotykamy żadnych aligatorów! Wyobrażałem sobie całe ich stada przemierzające tamtejsze wody, jednak po pierwsze zwierzęta te wcale nie żyją stadnie – za wyjątkiem matek dbających o młode – a po drugie chyba nie mamy szczęścia. Podobnie jak przy poszukiwaniu tygrysów w parku Ranthambore w Indiach mówimy przecież o obserwacji dzikich zwierząt w ich naturalnym środowisku. Nie ma więc gwarancji spotkania, o czym zresztą Don uprzedzał nas przed rozpoczęciem wyprawy.

Trochę zawiedzeni zmierzamy już w kierunku miejsca zakończenia wycieczki i dosłownie na ostatnich metrach… JEST! Pani Holenderka zauważa oczka i nos, wystające z wody zaledwie kilka metrów od ich kajaka! Robimy ostatni postój na trasie i wszyscy zgodnie łapią za aparaty i telefony aby uwiecznić ten moment.

Ciekawostka związana z aligatorami jest taka, że… boją się kajaków! Podobnie jak wszystkiego innego co tylko jest większe od nich samych. Pomimo iż dorosły, wyrośnięty aligator to tutaj apex predator, czyli drapieżnik na samym szczycie łańcucha pokarmowego. Młode tego gatunku mają jednak mnóstwo naturalnych wrogów – mały aligator może stać się pożywieniem dla szopa pracza, wydry, brodzących ptaków, drapieżnych ryb, a nawet dorosłych aligatorów. Tak, to gady w prawdziwym tego słowa znaczeniu – w obliczu głodu nie stronią od kanibalizmu. Trauma z dzieciństwa pozostaje im na zawsze, unikają tego co większe od nich.

Widzicie te oczka i nos wystające z wody? 🐊

Rzutem na taśmę uratowani przed sporym rozczarowaniem, wiosłujemy kolejnych kilkadziesiąt metrów i docieramy na miejsce gdzie nasza wyprawa dobiega końca. Dziękujemy naszemu przewodnikowi za przyjemnie spędzone popołudnie, wietrzymy rozgrzane do czerwoności samochody i rozjeżdżamy się każdy w swoją stronę. Przede mną ponad trzygodzinna trasa na północ, w kierunku Orlando.

Ale o tym już kolejnym razem. Stay tuned!

What’s your Reaction?
+1
1
+1
0
+1
0
+1
0
+1
0
+1
0
+1
0

Posted

in

by

Tags:

Comments

One response to “13 godzin słońca dziennie”

  1. Paweł. Avatar
    Paweł.

    natomiast Wings for Live wzdłuż Tamizy nie pozwala rozwinąć skrzydeł, więc dodam tylko, że drużynowo wypadliśmy re-we-la-cyjnie!!
    I może się przejdę kiedy na mecz koszykówki? ze zdjęć i filmików wygląda na całkiem nieżłą zabawe:-) ciekawe czy w hali Arena też?

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *