Dotychczas szło świetnie. Samoloty punktualne, pogoda niemal perfekcyjna, żadnych problemów w zasięgu wzroku. Zdążyłem się przyzwyczaić.
Po dwóch całonocnych przelotach, do Indii i Australii, czekał mnie najkrótszy lot całej wyprawy: zaledwie 3 godziny 10 minut w powietrzu, tylko dwie godziny różnicy czasu. Wczesnym wieczorem – znów zgodnie z planem – zobaczyłem światła Auckland w Nowej Zelandii. Dobra passa zdawała się trwać.
Zniżamy lot i zaczynamy podejście do lądowania. Turbulencje. Trochę pobujało, ze dwa razy to dziwne uczucie podskakującego żołądka. Nie takie znowu straszne. Nic co zmąciłoby spokój załogi albo mój 🧘🏻♂️. Mam zresztą taką teorię, że lekkie wstrząsy są zupełnie normalne, wręcz częste, kiedy samolot przebija się przez warstwę chmur – pewnie jakieś różnice ciśnienia czy gęstości powietrza.
Lądujemy bez przeszkód. Potem dobrze już przećwiczona procedura: paszport, bagaż, biosecurity, lokalna karta sim do telefonu. Myślami jestem już w hostelu i szykuję się do spania.
Wychodzę z terminala i dzwonię do wypożyczalni gdzie zarezerwowałem auto – tak opisali procedurę odbioru. Nikt nie odbiera. Pewnie jeszcze za wcześnie, do zaplanowanego odbioru mam jeszcze dobre 15 minut. Rozglądam się po okolicy, czekam chwilę i próbuję znów. Nic. Na potwierdzeniu rezerwacji znajduję drugi numer kontaktowy – znowu nic. Strona internetowa wypożyczalni, numer do ich biura w Auckland. Nic. Cztery inne biura: Wellington, Christchurch, Queenstown, Rotorua, na zmianę z oboma numerami z vouchera. Same głuche telefony, raz czy drugi przekierowanie prosto na skrzynkę pocztową. Przepełnioną.
Zbliża się 23, lotnisko powoli pustoszeje. Po godzinie z telefonem w ręce uznaję, że szkoda czasu na dalsze próby. Zamawiam Uber i ruszam w kierunku noclegu. Melduję się, porzucam bagaż w pokoju i ponieważ krew dalej we mnie buzuje, postanawiam ukoić nerwy i utulić się do spania zimnym piwkiem.
Przechodzę pewnie ze sto metrów i dosłownie na pierwszym skrzyżowaniu do jakiego docieram wita mnie taki oto widok:

Uśmiech sam rozlewa mi się po twarzy. Chill bro, uspokajam w myślach sam siebie. Jutro i tak cały dzień w Auckland. Wszystko jakoś się ułoży!
Znalezienie czynnego pubu jest trochę trudniejsze niż bym się spodziewał po centrum 1,5-milionowego miasta. Spaceruję i rozglądam się po okolicy, aż wreszcie trafiam do The Fiddler Irish Bar. W środku tylko kilka osób, obsługa właściwie szykuje się już do zamknięcia. Na szczęście udaje mi się wynegocjować pierwszą pintę na nowozelandzkiej ziemi 🍺. Wracam do hostelu i postanawiam jeszcze wyrazić swoje niezadowolenie w mailu do wypożyczalni samochodów, zanim przez noc złość całkiem mi minie. Niech wiedzą że dali ciała i od rana zaczną kombinować jak to wynagrodzić. A potem odlot do Krainy Spankowa 🛌😴💤.
🇵🇱 akcent w 🇳🇿
Rano pierwsze kroki kieruję z powrotem pod wieżę widokową Auckland Sky Tower. Lubię patrzeć na odwiedzane miasta z góry. Panoramiczny widok pozwala w kilka chwil rozejrzeć się po całej okolicy, podpatrzeć jak wygląda życie miasta, często także znaleźć kolejne miejsca które wyglądają na warte do odwiedzenia.
Poza tym – nic tak nie ułatwia nawigacji po mieście jak zobaczenie go z lotu ptaka.


Dla zwolenników mocnych wrażeń i poszukiwaczy adrenaliny Sky Tower oferuje kilka atrakcji, jak choćby częściowo przeszklona podłoga na najwyższym piętrze oraz w windzie, a także ekspresowa droga w dół – sprawdźcie filmik poniżej!


W międzyczasie dzień na dobre się rozkręca. Najpierw dzwonią z wypożyczalni aut (11:35, czynna od 8 – mają luz!). W Auckland spędzam tylko jeden dzień i nie chcę go marnować na jeżdżenie w tę i z powrotem pod lotnisko. Ustalamy więc odbiór na jutro i solidny rabat za to niedociągnięcie po ich stronie.
Potem udaje mi się złapać na kawę z Tomkiem, pod jego biurem. Kilka lat temu pracowaliśmy razem, teraz wraz z żoną – również Polką – mieszka w Wellington, akurat jest w delegacji w Auckland. Miły zbieg okoliczności na końcu świata 🙂
Chwilę później Tomek musi biec na spotkanie, a ja spacerem brzegiem zatoki, przez marinę i zwodzony most (a właściwie podnoszoną pieszą kładkę) udaję się na zaplanowany wcześniej krótki rejs pod żaglami.



Sporą niespodzianką jest dla mnie załoga naszej żaglówki: doświadczona pani sternik i druga dziewczyna do pomocy, na oko nie miała nawet 18 lat. I tyle!
Do tego na pokładzie kilkunastu żądnych żeglarskich wrażeń turystów.
Po krótkim wprowadzeniu na temat tego jak poruszać się po łódce i dbać o swoje bezpieczeństwo wychodzimy z portu, stawiamy żagle i ruszamy w kierunku mostu Harbour Bridge i Chelsea Sugar Factory – założonej w 1884 roku rafinerii cukru i jednego z najstarszych wciąż funkcjonujących zakładów produkcyjnych w całej Nowej Zelandii. Co ciekawe – nigdzie w tym kraju nie uprawia się trzciny cukrowej, cały surowiec na potrzeby fabryki jest importowany.


tym razem dla nas

i 6-latka za sterem
Zaledwie dwuosobowa załoga nie stanowi żadnego problemu, chętnych do pomocy przy stawianiu żagli i sterowaniu nie brakuje. Obecni na pokładzie rodzice po kolei wysyłają za koło sterowe swoje dzieci, korzystając z okazji do zdjęć. Pierwsza w kolejce birthday girl właśnie dziś kończy 6 lat. Potem jej młodszy brat i jeszcze dwójka bąbli innej pary. Po nich zgłasza się jeszcze starsza para – pani w sumie nie chce sterować, ale pan z aparatem na szyi koniecznie chce jej zrobić zdjęcie za kierownicą 🤣. A potem kolejka chętnych się wyczerpuje.
😈 demony w głowie
Miałem kiedyś “małą przygodę” pod żaglami. Świeżo wyrobiony patent żeglarski, pierwsze samodzielne wypożyczenia łódki na podpoznańskim jeziorze – w ramach nabywania doświadczenia. Z patentem sternika jest jak z prawem jazdy: dokument uprawnia do czarterów i rozpoczęcia przygody z samodzielnym prowadzeniem, ale niekoniecznie oznacza wysoki poziom umiejętności. Co niestety potwierdziło się w moim przypadku, kiedy przez źle wykonany zwrot przez rufę udało mi się… wywrócić łódkę do góry dnem (i utopić telefon i portfel z nowiutkim patentem!). Wówczas wszystko skończyło się dobrze głównie dzięki obecności na pokładzie doświadczonego kapitana, który wiedział jak postąpić w tej krytycznej sytuacji.
Od tamtego czasu niewiele miałem szans by pożeglować, dlatego trauma jeszcze nie jest do końca przepracowana. Korzystam jednak z okazji do sterowania pod okiem doświadczonej pani kapitan i walcząc z atakiem paniki, na miękkich nogach staję za kołem sterowym. W miarę jak suniemy po spokojnej wodzie pewność siebie powoli wraca, nawet ręce trochę przestają mi się trząść 😅. Ostatecznie prowadzę przez około połowę rejsu, oddając ster dopiero na wejście do portu.
Po rejsie spaceruję po mieście, a wieczorem udaje nam się złapać z Tomkiem na kolację i rozmowy “o starych Polakach”. Opowiada mi historię przeprowadzki do Nowej Zelandii i przygody związane z wizami, poszukiwaniem pracy i uzyskaniem statusu rezydenta, a wkrótce – obywatela. Podsuwa mi mnóstwo wskazówek dotyczących tego gdzie i co warto zobaczyć, podtrzymuje również zaproszenie do swojego domu w Wellington na Wielkanoc! Pilnujemy żeby się nie zasiedzieć – dla Tomka jutro kolejny dzień w biurze, dla mnie walka z jeszcze jednym demonem…
W środę rano w końcu odbieram zarezerwowane auto. W tym miejscu wypada się przyznać, że choć od półtora roku mieszkam w Anglii – nigdy nie prowadziłem po lewej stronie drogi! W Londynie jakoś nigdy nie było po co, wszędzie docierałem metrem, autobusem, pociągiem, spacerami czy nawet deskorolką 🛹 z którą próbuję się mierzyć właśnie od czasu przeprowadzki do stolicy Anglii, z tęsknoty za snowboardem, po kolejnej zimie bez deski pod nogami.
Drugie podejście do odbioru auta kończy się sukcesem i przed południem jestem już w drodze. Po zaledwie chwili wyjeżdżam na autostradę – sam nie wiem czy to lepiej, czy gorzej dla mojego przyzwyczajania się do bycia po “złej” stronie drogi.
Z czasem okazuje się, że nie taki diabeł straszny! Być może to przez fotel kierowcy po drugiej stronie auta, ale przestawienie się przyszło mi całkiem naturalnie.
Na pewno pomogła też automatyczna skrzynia biegów. Wyzwania pozostały jednak trzy, jak następuje, w kolejności według rosnącego stopnia trudności:
- Dźwignia kierunkowskazu pod prawą ręką. Nic wielkiego, Tomek uprzedzał, ale jednak kilka razy odruchowo zmieniałem pas “migając” wycieraczkami 🤪
- Lusterko wsteczne po lewej stronie. Oswojenie się z tym zajęło mi dobrych kilka dni, wcześniej patrzyłem za siebie głównie w prawym lusterku zewnętrznym – automatyczny ruch głowy w tę stronę trudno było opanować.
- Utrzymanie wzroku na drodze. Dla mnie największy problem w jeżdżeniu autem po Nowej Zelandii. Widoki ze wszystkich stron wprost niesamowite!




Po nieco ponad 2 godzinach jazdy i pokonaniu jakiś 150 km docieram do celu.
Hobbiton
Planując pobyt w Nowej Zelandii znalazłem całe mnóstwo miejsc związanych z ekranizacjami Tolkiena, trylogiami Władca Pierścieni i Hobbit. Pierwszym z miejsc jakie udało mi się odwiedzić był Hobbiton, czyli dostępna dziś do zwiedzania “wioska hobbitów” w której mieszkali filmowi Bilbo i Frodo oraz ich sąsiedzi.
Na miejscu spory parking, kawiarnia i sklep z tematycznymi pamiątkami, skąd o wyznaczonej godzinie zabiera nas busik i przewozi na teren farmy o powierzchni 13000 akrów, czyli ponad 50 km2, której właścicielem jest pan Russel Alexander. To właśnie tam reżyser Peter Jackson, latając helikopterem nad Nową Zelandią, upatrzył sobie idealne miejsce na odtworzenie książkowej scenerii krainy Shire.

Po krótkiej przejażdżce i powitalnym filmie na ekranie – w którym pojawiają się zarówno reżyser, jak i właściciel farmy – dojeżdżamy na miejsce, a dowodzenie przejmuje lokalna przewodniczka (i wielka fanka Tolkiena). Zanim na dobre zanurzymy się w baśniowe scenerie (dosłownie!), zatrzymujemy się przed jednym z hobbicich domków i odgrywamy scenkę z pierwszej części filmu Hobbit:
Po wizycie krasnoludów i Gandalfa, Bilbo budzi się w pustym już domu, a potem pędzi na złamanie karku aby dogonić swoich przyszłych towarzyszy podróży. Mijając dom jednego z sąsiadów, wdaje się w taki mniej więcej dialog:
[ sąsiad ] – Panie Bilbo, dokąd Pan tak pędzi?
[ Bilbo ] – Nie mogę się zatrzymać, jestem już spóźniony!
[ sąsiad ] – Spóźniony na co?
― Bilbo Baggins
I’m going on an adventure!
― J.R.R. Tolkien, The Hobbit
Wspomnienie tej frazy, tak wtedy w Hobbitonie jak i dziś przy pisaniu tego posta, wywołuje u mnie ciarki na plecach. Podobnie jak Bilbo wyruszyłem przecież na wielką przygodę w nieznane! I coś mi mówi, że jeszcze spotkam swojego smoka…




Spacerujemy po malowniczym, pagórkowatym terenie hobbiciej wioski, a pani przewodnik wieloma ciekawostkami wprowadza nas w klimat książek i filmów, np.:
- W Hobbitonie były kręcone wyłącznie sceny plenerowe obu filmów, natomiast wnętrza znajdowały się w studiach filmowych w Wellington oraz… Londynie!
- Głównym czynnikiem, który ponoć zadecydował o wyborze tej akurat konkretnej farmy – spośród 6 jakie Peter Jackson wstępnie wyselekcjonował – było ogromne drzewo na polanie gdzie odbywały się 111-te urodziny Bilbo.
- W realizację filmu zaangażowana była lokalna społeczność. Dosłownie każdy mógł zostać statystą. Armie orków to tak naprawdę… wojsko Nowej Zelandii!


Zwiedzanie Hobbitonu kończymy w Green Dragon Inn – Gospodzie pod Zielonym Smokiem – gdzie każdemu uczestnikowi wycieczki przysługuje darmowy poczęstunek. Do wyboru trzy rodzaje lokalnego piwa i bezalkoholowe ginger ale.




Po chwili relaksu w gospodzie wracamy naszym busikiem do kawiarni i sklepu, gdzie na pamiątkę kupuję pięknie ilustrowane wydanie książki Hobbit, której – w przeciwieństwie do trylogii Władcy Pierścieni – jeszcze nie miałem okazji czytać. Cudownie będzie po powrocie do domu rozsiąść się wygodnie w fotelu, wyciągnąć nogi jak para przy kominku na jednym ze zdjęć powyżej, obudzić wspomnienia z prawdziwego Shire i zanurzyć ponownie w klimat Tolkienowskich opowieści.
Słońce chyli się ku zachodowi, a przede mną jeszcze kawałek drogi. Powoli zapada zmrok, na niebie pojawia się księżyc w pełni, a ja po jakiś 70 kilometrach – coraz pewniej czując się za kierownicą z prawej strony – docieram do Rotorua.
Ale o tym już w następnym poście. Stay tuned!
Leave a Reply to Halina Cancel reply